Długi weekend
Sobota, 6 listopada 2010
· Komentarze(0)
Dzieląc dzień na etapy wyszłoby ich aż trzy.
Trochę statystyk. Standardowo człowiek wstaje rano, idzie do pracy, wraca do domu, je obiad, wali się na kanapę i tak wygląda większość jego życia. Ewentualnie wraca do domu i znajduje czas dla rodziny albo na swoje zainteresowania. Dzień wtedy ma dwa etapy. Pierwszy konieczny a drugi z przyjemności.
A teraz coś z życia nastolatka, który ma najbardziej nasrane w głowie na całym bikestatsie.
BS - to może być skrót od "Bądź sobą" dlatego nie będę zastanawiał się czy to blog rowerowy, czy porostu pamiętnik internetowy i czasami wpadnie tu
jakiś epizodzik, który przeczy zasadom bikera. Libacje alkoholowe tak! Ale tylko z rowerem!
Tak właśnie było...
Epizod pierwszy "@work"
Sobota, godzina 7:00
Dzień zacząłem od przysłowiowej "kurwy", bo zegar pokazywał godzinę 7:47 a nie zakładaną wcześniej siódmą, a wszystko za sprawą poprzedniej nocy.
Spotkania rodzinne nie sprzyjają warunkom do pracy. Jako że to mój pierwszy dzień, dałem sobie więcej czasu na przygotowanie i udało mi się wyrobić na 8:30 w docelowym miejscu i na 9 już w magazynie.
Nowe otoczenie, inna rasa, atmosfera towarzyska ale mam uczucie, że gram solo (mój pierwszy raz, tłumaczę sobie!)
Przykro patrzeć jak ludzie dają się wykorzystywać 10h dziennie, 7 dni w tyg. za psie pieniądze.
Teraz należę do nich, ale mam swój cel i nie jestem zależny od tej robótki,
więc jest mi dobrze przy najniższej stawce. Po pięciu godzinach stania na nogach poczułem zmęczenie. Praca nie jest ciężka ale nużąca.
Nie ma co się rozpisywać. Zajęć jest kilkaset i każdy ma wybór. Ogólnie tworzymy różne konstrukcje i zapewniamy przygotowanie materiałów, zdobień świątecznych na większą skalę, które w Grudniu zawisnął w centrach handlowych i miastach całej Europy.
Epizod drugi "potatoes rulez"
Wracając do domu odebrałem smsa od Pawła z zaproszeniem na wspólny trening.
Odpowiedź twierdząca, 15:10 pod moją klatką.
Droga na Bielszowice i dwa kółka w terenie. Brak pomiaru czasu ale czułem moc, w przeciwieństwie do Pawła, który ściśle trzyma się diety.
Sytuacja przedstawia się tak, że jadąc na treniol w godzinie poobiedniej kręcąc tylko po śniadaniu można się zajechać i cisnąć do domu z buta ale jak kto woli.
Ja włożyłem w siebie kilogram ziemniaków i dawałem z siebie tyle cobym roweru przez miesiąc nie widział kosztem tego, że godzinę później miałem wszystko w gardle.
I nie smakowało już jak obiad.
Idąc na kompromis, zawodnik w wieku kilkunastu lat powinien chodzić na blauki i trenować około godziny dziesiątej, dwie godziny po śniadaniu zażywając w trakcie dopalacze.
Epizod trzeci "przychlast na kanapce, czyli jak dobrze wyglądać w pipidówku na disco"
Na ogół moje treści mogą być ciężkie do zrozumienia. Dlatego że, pomijam konkretne szczegóły o których nie śmiało mi pisać.
Z treningu wróciłem brudny i przemoczony, bo na chwilę przed metą złapał nas deszcz. Wszedłem do domu i dostałem telefon z propozycją pojechania na osiemnaste Hani i Agaty.
Myślę - "Fajnie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przedłużyć ten dzień :D"
Ogarnąłem się i pojechałem na Słoneczną.
Wcześniej spakowałem gacie i koszule, żeby nie zapieprzyć się jadąc przez świerkol. A była to impreza w stylu "Vegas", czyli na galowo.
U mnie skończyło się na oczojebnie jasnych dżinsach, czarnej koszuli i kapeluszu. Kamil cały czas się z tego nabijał, ale to stało się kluczem do zainteresowania innych osób.
j/w na miejscu najpierw swoim spojrzeniem dorwał mnie Hofman wyśmiewając mój strój.
Czekaliśmy jeszcze tylko na Bartka, który zwlekał z odpowiedzią i ostatecznie nie przyszedł. Z buta biegliśmy na "belke" złapać ostatniego busa na Rokite.
W ostatniej chwili trafiliśmy na otwarte drzwi 617 i spotkaliśmy w środku... Bartka.
Dalej na imprezę! Dom Działkowic(z)a "Aster" się zwało miejsce spotkania.
Pamiętam że weszliśmy, zmierzyliśmy wzrokim horyzont, wymieniliśmy spojrzenia i ktoś rzucił - "Pijemy na eks!?" Nikt nie zaprzeczył i tak pękały żubry, lechy i inne zlewki.
Jak to na salkach bywa, żeby nie popaść rutynę, wychodziliśmy na dwór nie odmawiając nikomu "fajki" a wracając poprawiając gawithem i tak było do 3x.
Aż w końcu pałka się przegła i endriu "pokazał", że ma dosyć. Ogromny plus za katering i przygotowane jedzenie. Doczołgałem się do stolika i zjadłem z 10 kanapek popijając wszystko sokiem.
Później słyszałem, że ponoć fajnie tańczę z kanapkami i sokiem, a ja starałem się tylko utrzymać przy świadomości wędrując po sali i szukając kromek po stolikach.
Około 45min później wróciłem do żywych, ale była to trudna podróż i do rana nie tknąłem się alkoholu.
Kiedy ja doszedłem do siebie, Kamil zanotował "złoty strzał", rano pytając skąd ma siniaki na nogach. Podsumowując impreza b.udana bo zabrakło na niej napinatorów, dresów i łysych,
więc żadnych bójek i durnych zaczepek nie było. Towarzystwo trzymało poziom (do pewnego momentu) tylko wszystko za wczesśnie się skończyło! Od 3 rano usiłowaliśmy załatwić transport, skończyło się na czekaniu godzinę na busa.
Rano obudziłem się na Słonecznej uświadamiając sobie, że to nie był sen i to już niedziela! Na śniadanie 3 parówki i żubr. Poczuwałem się trochę, i wróciłem w końcu do domu, w którym nie było mnie przez całą sobotę prócz obiadu.
Na miejscu byłem o 11 i zacząłem odsypianie.
Moje spodnie stały się legendarne, a Hofman został największym alkoholikiem imprezy, najdzielniejszy był Adam, a Bartek do samego końca n.cwaniakiem "Odprowadźcie mnie jeszcze kawałek, macie bliżej" :D
Trochę statystyk. Standardowo człowiek wstaje rano, idzie do pracy, wraca do domu, je obiad, wali się na kanapę i tak wygląda większość jego życia. Ewentualnie wraca do domu i znajduje czas dla rodziny albo na swoje zainteresowania. Dzień wtedy ma dwa etapy. Pierwszy konieczny a drugi z przyjemności.
A teraz coś z życia nastolatka, który ma najbardziej nasrane w głowie na całym bikestatsie.
BS - to może być skrót od "Bądź sobą" dlatego nie będę zastanawiał się czy to blog rowerowy, czy porostu pamiętnik internetowy i czasami wpadnie tu
jakiś epizodzik, który przeczy zasadom bikera. Libacje alkoholowe tak! Ale tylko z rowerem!
Tak właśnie było...
Epizod pierwszy "@work"
Sobota, godzina 7:00
Dzień zacząłem od przysłowiowej "kurwy", bo zegar pokazywał godzinę 7:47 a nie zakładaną wcześniej siódmą, a wszystko za sprawą poprzedniej nocy.
Spotkania rodzinne nie sprzyjają warunkom do pracy. Jako że to mój pierwszy dzień, dałem sobie więcej czasu na przygotowanie i udało mi się wyrobić na 8:30 w docelowym miejscu i na 9 już w magazynie.
Nowe otoczenie, inna rasa, atmosfera towarzyska ale mam uczucie, że gram solo (mój pierwszy raz, tłumaczę sobie!)
Przykro patrzeć jak ludzie dają się wykorzystywać 10h dziennie, 7 dni w tyg. za psie pieniądze.
Teraz należę do nich, ale mam swój cel i nie jestem zależny od tej robótki,
więc jest mi dobrze przy najniższej stawce. Po pięciu godzinach stania na nogach poczułem zmęczenie. Praca nie jest ciężka ale nużąca.
Nie ma co się rozpisywać. Zajęć jest kilkaset i każdy ma wybór. Ogólnie tworzymy różne konstrukcje i zapewniamy przygotowanie materiałów, zdobień świątecznych na większą skalę, które w Grudniu zawisnął w centrach handlowych i miastach całej Europy.
Epizod drugi "potatoes rulez"
Wracając do domu odebrałem smsa od Pawła z zaproszeniem na wspólny trening.
Odpowiedź twierdząca, 15:10 pod moją klatką.
Droga na Bielszowice i dwa kółka w terenie. Brak pomiaru czasu ale czułem moc, w przeciwieństwie do Pawła, który ściśle trzyma się diety.
Sytuacja przedstawia się tak, że jadąc na treniol w godzinie poobiedniej kręcąc tylko po śniadaniu można się zajechać i cisnąć do domu z buta ale jak kto woli.
Ja włożyłem w siebie kilogram ziemniaków i dawałem z siebie tyle cobym roweru przez miesiąc nie widział kosztem tego, że godzinę później miałem wszystko w gardle.
I nie smakowało już jak obiad.
Idąc na kompromis, zawodnik w wieku kilkunastu lat powinien chodzić na blauki i trenować około godziny dziesiątej, dwie godziny po śniadaniu zażywając w trakcie dopalacze.
Epizod trzeci "przychlast na kanapce, czyli jak dobrze wyglądać w pipidówku na disco"
Na ogół moje treści mogą być ciężkie do zrozumienia. Dlatego że, pomijam konkretne szczegóły o których nie śmiało mi pisać.
Z treningu wróciłem brudny i przemoczony, bo na chwilę przed metą złapał nas deszcz. Wszedłem do domu i dostałem telefon z propozycją pojechania na osiemnaste Hani i Agaty.
Myślę - "Fajnie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przedłużyć ten dzień :D"
Ogarnąłem się i pojechałem na Słoneczną.
Wcześniej spakowałem gacie i koszule, żeby nie zapieprzyć się jadąc przez świerkol. A była to impreza w stylu "Vegas", czyli na galowo.
U mnie skończyło się na oczojebnie jasnych dżinsach, czarnej koszuli i kapeluszu. Kamil cały czas się z tego nabijał, ale to stało się kluczem do zainteresowania innych osób.
j/w na miejscu najpierw swoim spojrzeniem dorwał mnie Hofman wyśmiewając mój strój.
Czekaliśmy jeszcze tylko na Bartka, który zwlekał z odpowiedzią i ostatecznie nie przyszedł. Z buta biegliśmy na "belke" złapać ostatniego busa na Rokite.
W ostatniej chwili trafiliśmy na otwarte drzwi 617 i spotkaliśmy w środku... Bartka.
Dalej na imprezę! Dom Działkowic(z)a "Aster" się zwało miejsce spotkania.
Pamiętam że weszliśmy, zmierzyliśmy wzrokim horyzont, wymieniliśmy spojrzenia i ktoś rzucił - "Pijemy na eks!?" Nikt nie zaprzeczył i tak pękały żubry, lechy i inne zlewki.
Jak to na salkach bywa, żeby nie popaść rutynę, wychodziliśmy na dwór nie odmawiając nikomu "fajki" a wracając poprawiając gawithem i tak było do 3x.
Aż w końcu pałka się przegła i endriu "pokazał", że ma dosyć. Ogromny plus za katering i przygotowane jedzenie. Doczołgałem się do stolika i zjadłem z 10 kanapek popijając wszystko sokiem.
Później słyszałem, że ponoć fajnie tańczę z kanapkami i sokiem, a ja starałem się tylko utrzymać przy świadomości wędrując po sali i szukając kromek po stolikach.
Około 45min później wróciłem do żywych, ale była to trudna podróż i do rana nie tknąłem się alkoholu.
Kiedy ja doszedłem do siebie, Kamil zanotował "złoty strzał", rano pytając skąd ma siniaki na nogach. Podsumowując impreza b.udana bo zabrakło na niej napinatorów, dresów i łysych,
więc żadnych bójek i durnych zaczepek nie było. Towarzystwo trzymało poziom (do pewnego momentu) tylko wszystko za wczesśnie się skończyło! Od 3 rano usiłowaliśmy załatwić transport, skończyło się na czekaniu godzinę na busa.
Rano obudziłem się na Słonecznej uświadamiając sobie, że to nie był sen i to już niedziela! Na śniadanie 3 parówki i żubr. Poczuwałem się trochę, i wróciłem w końcu do domu, w którym nie było mnie przez całą sobotę prócz obiadu.
Na miejscu byłem o 11 i zacząłem odsypianie.
Moje spodnie stały się legendarne, a Hofman został największym alkoholikiem imprezy, najdzielniejszy był Adam, a Bartek do samego końca n.cwaniakiem "Odprowadźcie mnie jeszcze kawałek, macie bliżej" :D