Suport zakończył swój żywot udowadniając, że wart jest swojej ceny. Po kilkudziesięciu tysiącach kilometrów nawet człowiek dostaje luzów w pewnych miejscach. W każdym razie problem z głowy i znów można śmigać.
Szoska została w Katowicach. Na sprowadzenie i wymianę suportu chwilę sobie poczekam. Teraz pora zająć się Cubem. Rower praktycznie jest już przygotowany do sezonu. Zostały do odpowietrzenia hamulce i wymiana klocków. I bez tego da się jeździć, więc sezon MTB rozpocznę w niedziele na XC w Orzeszu.
Obiecywałem kiedyś, że wspomnę jak spisuje się metoda trzech łańcuchów na dłuższą metę. Tak wygląda korba po przejechaniu dokładnie 7000km. Jak widać, nieźle. Na blacie można zauważyć startą anodę, na młynku nieznacznie, zaś środkowa tarcza sprawia wrażenie nietkniętej. Obecnie założyłem nowy łańcuch i kaseta go nie przyjęła. Trzeba będzie te 3 sztuki trochę dojechać, a póki co nie będę ryzykował wybicia zębów i na niedzielę lecę na starym łańcuchu. Większy problem mam jedynie z suportami H2, które strzelają po 2-4k. Szukam jakiegoś patentu na dłuższą żywotność, bo te 300zł rocznie można wydać na lepsze buty niż ciągłe wymiany wkładów.
Godzina 3:52. Jest niedzielny środek nocy. Stoi na de mną Raptor i pyta "Wysłać ci wiadomość jak już dojedziemy do mety?" Skuteczna pobudka pomyślałem, a potem obudziłem się w Miechowie przed 6 rano. 5*C, do startu nieco ponad godzinę. Spory zapas czasowy wykorzystaliśmy na... właściwie to co my robiliśmy przez tą godzinę..!? Wystartowaliśmy spóźnieni kwadrans po 7. Szczerze myślałem, że robimy kółko rozgrzewające. Raptor z Fickiem i Kubą od razu pompa pod górę a ja z Szymonem zaczęliśmy wyharkiwać sople z nosa. Po pierwszym kółku wpiąłem dopiero licznik i oderwałem się od Szymona bo zamarzałem. W końcu doczekałem się ucieczki i trzymałem się jej przez 4 kolejne kółka. Prawdopodobnie po kolejnym wyplułbym płuca, więc spasowałem. Dojechałem Szymona i lecieliśmy razem ok 10 kółek, później dziwnie został na podjeździe. Jak się okazało, pękła mu linka tylnej przerzutki. Wiedziałem, że do końca nie będę miał z kim współpracować. Miałem ze sobą tylko jeden bidon i na kolejnym 'dublu' Rap odstąpił mi swój i to pełny. Ja nie wiem jak można machnąć 7 dych na trzech łykach i jechać dalej ale dzięki stary! :D W między czasie jadłem niezastąpione bułki z pasztetem i batony. Po 5h były tak niedobre, że wkładałem je bezpośrednio do gardła żeby nie czuć smaku. Później przerwa na żurek i czas odpalić mp3. Wtedy poczułem przypływ mocy. Znowu trzymałem się grupy lidera i przejechałem tak kolejne 4 kółka pasując na podjeździe. Szkoda było się zakwaszać na pozostałe 5h, to zdecydowanie jeszcze nie moje tempo. Od tej pory wiozłem się do samej mety robiąc jeszcze jedną krótką przerwę na 'mega żurek' i uzupełnienie bidonów. W ten sposób zrobiłem 88-89 okrążeń. Powstał drobny problem w wyniku różnicy 50m na jednym kółku, więc nie wiem dokładnie. Wiem natomiast, że przejechany dystans pozwolił mi uplasować się zaraz za Fickiem i Raptorem, więc nieoficjalnie ogarnęliśmy pudło.
Ło matko, ostatni wpis 28.09.2011. Tak, trochę zaniedbałem rowerowanie i pora odkurzyć te pajęczyny. Minęło parę miesięcy i wreszcie coś ruszyło. Co robiłem w tym czasie ? Ano Jedris zawsze jest nieobecny tylko kontuzjowany (wyjątek stanowi Mazovia ale to dla mnie pierwszoplanowa realizacja). Jeździłem niewiele, stąd brak motywacji do nowych wpisów. Głównie lizałem rany i leczyłem kontuzję z czerwca. Ból w kostce powrócił we wrześniu wraz z rozpoczęciem roku i pierwszych zajęć W-Fu. Przerwa miała być nie dłuższa niż półtorej miesiąca i wtedy zdarzył się wypadek, który przekreślił moje treningi do końca roku i odebrał mi chęci do katowania się w zimę. Nic wielkiego, urwałem opuszek palca serdecznego ale to wystarczyło. Teraz wszystko jest jak najbardziej w porządku, więc nic nie stoi na przeszkodzie aby zacząć wszystko od nowa :) Fajne uczucie móc znowu zaliczać stare miejscówki. Teraz mając nową maszynkę do mielenia kilometrów szykują się nowe wyzwania.
Oto i ona. Sprzęt zawdzięczam Raptorowi i poniekąd Blase'owi :D Dzięki chopcy!
Do babci na obiad, potem rower, później do babci na kolacje :D Normalnie żyć nie umierać. Pogoda idealna to poleciałem w Opolskie. Jeszcze jakby mi ktoś jedzenie dowoził to nie schodziłbym dzisiaj z roweru do rana.
Jak tylko porządnie się wyśpię uzupełnię wpisy włącznie ze zdjęciami z całej wyprawy nad nasze polskie, zimne Morze Bałtyckie :) A na razie krótko...
Powrót był urozmaicony i jeszcze mi się udziela :) Ruszyliśmy przy prawie bezchmurnym niebie, 26 *C i w pełni zregenerowani. Już wtedy czułem że droga będzie przyjemna. Nic podobnego :D 25 km później pierwsza burza z przelotnym deszczem. Na szczęście zdążyliśmy się schować ale tylko na krótko, musieliśmy przecież jechać bo czas uciekał. Od tej pory do samego rana jechaliśmy przy mokrej nawierzchni. W nocy temperatura spadła do 15 *C, więc nie było mroźnie ale siąpiło deszczem do samego świtu. Około jedenastej zaczęło znów mocniej padać. Zatrzymaliśmy się za Inowrocławiem żeby przeczekać deszcz, zalepić buty taśmą i włożyć nogi w worki, żeby bardziej śmierdziały. Ostatecznie tak uszczelniłem swoje buty, aż było mi za gorąco :D ale od tej chwili poczułem przypływ mocy i od Strzelna do Konina lecieliśmy ze średnią 30. Średnie tempo przez 200km wynosiło 24, myślę że to i tak nieźle, zwłaszcza że co kilkadziesiąt kilometrów musiałem poprawiać bagażnik bo już nie wytrzymywał ciężaru i uginał się aż do opony. Wschód słońca na rowerze to z reguły pozytywne przeżycie, odżyliśmy na chwilę żeby potem łapać kryzysy na zmianę :D Zasypiałem na kierownicy. Litr coli postawił nas do pionu. W Sieradzu pół godziny przerwy na uzupełnienie zapasów w biedronie i zostawienie małego upominku dla jednej Pani z centrum, która nas przygarnęła w drodze nad morze. Następna dłuższa przerwa z resztą już zasłużona w znanej nam miejscowości Praszka. W tym samym czasie zaczął się ulewny deszcz. Okupiliśmy jedną pizzerie i zjedliśmy w końcu ciepłe żarcie :D Burza przeszła, niebo czyste, ruszamy! Już miało być pięknie do samego domu. Dojechaliśmy zaledwie do Gorzowa Śląskiego (10km) i tak się rozpadało że zaczęliśmy przemakać. Schować też nie było się za bardzo gdzie, więc lecieliśmy w burzy z deszczem pod wiatr. Gdyby nie ta nieprzespana noc może lepiej bym to zniósł ale tu dopadł mnie większy kryzys i miałem szczerze dosyć takiej drogi do domu. Gdyby nie Paweł, który dzielnie trzymał się cały czas z przodu odpuściłbym. Do domu setka, byliśmy przemoczeni, basen w butach, kieszeniach, wszędzie. Jak burza to i wiatr, wyziębiło nas cholernie. Po drodze takich przelotnych burzy było jeszcze 3. Deszcz odpuścił nam dopiero w Tarnowskich Górach. Cali mokrzy ale rozgrzani lecieliśmy już do samego domu.
I jeszcze trasa powrotu. Nic szczególnie ciekawego, 95% głównymi drogami :)
Trochę żałuje że załatwiliśmy cały wyjazd w tak krótkim czasie ale jestem szczęśliwy że wróciliśmy cali do domu, chociaż nie obyło się bez przygód ale o tym później.
Przed miejscowością Nowe, Raptor poleciał w swoją stronę bo już zamarzał od trzymania naszego tempa :) Nas też zaczęło wyziębiać. Deszcz jedynie siąpił ale przez 4h przemokliśmy w większości a jakby tego było mało ostatnie 50km przejechaliśmy już w Ulewie. Zaczęła się burza i wiatr. Nie było miło. Po wjeździe do Gruczna wróciła nam motywacja. Gruczno na zawsze zapamiętam jako oazę spokoju i pozytywnej energii :D
Dzisiaj więcej jeżdżenia niż fotografowania. Ręka dalej spuchnięta = jazda bez trzymanki. Paweł marudził, że tęskni za mamą to zdecydowaliśmy że to ostatni dzień naszego pobytu i postanowiliśmy przejechać centra Gdyni, Gdańska i raz jeszcze Sopotu. Po drodze złapał nas już standardowo deszcz :)
Zatrzymałem się i patrzę. Fajne kopuły, wyglądają jak prawdziwe :) Zaraz... one są prawdziwe :D
Po wycieczce ostatnie mega zakupy w biedronie. Obładowaliśmy się na zapas żeby w drodze na Śląsk nie zaliczać większych przerw. Wieczorem ustawka z flashem. Przed naszym polem ostatnie spotkanie z Tomkiem, który przyjechał swoim "No brakes" ostrym :)
Zaraz po wizycie poszliśmy do Olka i spółki oglądać mecz Polska - Gruzja. W sumie przez całą relacje nie wspomniałem że na naszym polu rozłożyli się znajomi ze Śląska. Solidna ekipa, więc między innymi dzięki nim nasz pobyt w czasie burzy nie zmarnował się tylko w namiocie :D
W nocy zjedliśmy konkretną kolację (pasztet) i przygotowaliśmy jedzenie na drogę. Ostatnia noc, trzeba się wyspać.
Z ciekawszych statystyk. Przejechałem po trójmieście ponad 100km z jedną ręką na kierownicy lub bez trzymania jej :D
Po walce z koniami zjedliśmy górę pasztetu i ruszyliśmy w miasto...
Przez moment myśleliśmy, że w Sopocie jest jakieś zgrupowanie. Chwilę później zadzwonił flash i poinformował że w Samborowej dolinie na górkach (Gdańsk) o 18 odbędzie się trening MTB z pro.. Podsycił w nas ogromną nadzieję na zobaczenie zawodowców akcji. A byliśmy w pobliżu, więc ruszyliśmy z pedała. Na miejscu okazało się że to tylko zgrupowanie zawodników z pomorskiego :D Fajne rowerki ale oczekiwania były większe :] Głodni ruszyliśmy w stronę namiotu.
Odprowadziliśmy Tomka do domu, w zamian pokazał nam gdzie stoi biedrona bo żywienie w Sopocie to absurd :) Biedrona znaleziona, nawet dwie. Jutro zrobimy nalot.
Amator bigosu. Gość, który nie potrafi jeździć prosto. Żywi się bananami i colą. Nie goli nóg i mówią do niego Jędris, zamiast JEDRIS!!
Sam o sobie ? "Jeżdżę wyczynowo bez ograniczeń, eksploracyjnie dla nowych terenów oraz z przyjemności i ciągłego sprawdzania swoich możliwości". Bonq